Czarownice w Księstwie Cieszyńskim

Wyobrażenie czarownicy wywodzi się z najgłębszych obaw człowieka, a zarazem najskrytszych życzeń ludzkości. Odkrywanie tajemnicy śmierci i przyczyn ludzkiego cierpienia towarzyszy człowiekowi od zawsze. Chęć przekroczenia granic natury od dawien dawna pozwala człowiekowi wierzyć w magię, będącą największą tajemnicą świata, na którą do dziś nie znaleziono odpowiedzi...


Czarownice spółkujące z diabłem (źródło: Wikipedia)


Po przeczytaniu tytułu niniejszego artykułu dla wielu z Was pierwszym skojarzeniem były niewątpliwie płonący stos z czarownicą pośrodku lub mknąca po wieczornym niebie kobieta na miotle. Pierwsze znajduje swe uzasadnienie w historii ludzkości, drugie z kolei jest wyobrażeniem baśniowym. Jednak, co może zaskakiwać, ani jednego, ani drugiego nie znajdziemy w historii Księstwa Cieszyńskiego. Dlaczego?

Racjonalizm i postępowość dawnych mieszkańców Księstwa Cieszyńskiego sprawiły, że jego historia nie odnotowuje szczególnie drastycznych procesów o czary. Nie oznacza to jednak braku takowych. Istotnym wyznacznikiem i wyróżnikiem w tej części Europy był fakt, że w Księstwie Cieszyńskim istniał rozdział władzy państwowej od władzy kościelnej, co oznaczało, iż sądownictwo było konsekwentnie zarezerwowane wyłącznie dla przedstawicieli stanów świeckich. Nie było tutaj zatem płonących stosów, na których palono heretyków, innowierców, czy podejrzanych o kontakty z diabłem. Nikt też nie przejmował się tutaj spisanym przez dominikańskiego mnicha Heinricha Kramera podręcznikiem dla łowców czarownic o jakże wymownej nazwie – Maleus Maleficarum, czyli Młot na czarownice.

Nie należy jednak myśleć, że w takim wypadku Księstwo Cieszyńskie było rajem dla czarownic i mogły się one tutaj czuć bezpiecznie. Z zachowanych dokumentów wynika, iż procesy o czary w Księstwie Cieszyńskim nie były wszczynane z obawy przed diabłem czy złymi mocami, zatem nie chodziło wcale o irracjonalne oskarżenia stawiane przez przedstawicieli Kościoła w innych rejonach Europy. Świeckie sądownictwo w księstwie nie skupiało się na „ratowaniu duszy” opętanej przez diabła, wszelkiego rodzaju zarazy i klęski żywiołowe dotykały bowiem również niewinnych i wierzących mieszkańców, co wykluczało zasadność karania za nie jednej, domniemanej osoby, która miałaby ponosić odpowiedzialność za sprowadzenie nieszczęść. Zatem co tak naprawdę było przyczyną, dla której cieszyńskie sądy podejmowały się procesów o czary?

Stare powiedzenie mówi, że zawsze, kiedy nie wiesz o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I tak właśnie w istocie było w Księstwie Cieszyńskim. Kontaktami z diabłem nikt się tutaj specjalnie nie przejmował i sprawy tego typu najczęściej szybko rozwiązywano, tak jak 29 października 1718 roku w Bielsku, gdzie z rozkazu sądu stracono niejaką Kaśkę Kołoczkę – czarownicę, oskarżoną o rytualne dzieciobójstwo. Wyrok nakazywał rozebranie skazanej do naga w obecności żądnej sensacji publiczności. Następnie jej rzeczy spalono, a jej samej ścięto głowę mieczem na bielskim rynku, o co zadbał sprowadzony specjalnie na tę okazję cieszyński kat, gdyż miasto Bielsko nie posiadało własnego. Czarownicę pochowano poza granicami miasta i przebito jej serce drewnianym kołkiem, co było czynnością zabezpieczającą przed ewentualną zemstą zza grobu. Głównym powodem do wydania wyroku śmierci nie były czary jako takie, a po prostu morderstwo, za które dawniej karano śmiercią.

Podobnie 3 lipca 1599 roku, w dniu św. Tomasza, na rynku w Strumieniu, po wcześniejszych torturach, ścięto niejaką panią Szwarckową, która, jak wynika z zachowanych źródeł, została posądzona o czary. Niestety nie znamy dokładniejszego przebiegu procesu, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście czarownictwo było tutaj główną przyczyną jego wszczęcia.

Z kolei Michał Palicza z Górek Wielkich, którego skazano w XVII wieku, miał sporo szczęścia, gdyż w dniu egzekucji został uniewinniony. Wszystko za sprawą proboszcza skoczowskiego. Uznał bowiem po spowiedzi skazanego, iż jest on niewinny i zgromadzony tłum gapiów na skoczowskim rynku musi się rozejść, egzekucja poprzez ścięcie toporem została bowiem odwołana.

Ciekawy wydaje się również proces wytoczony przez samą księżną cieszyńską Sydonię Katarzynę przeciwko Janowi Jerzabkowi, właścicielowi Trzycieża, i jego żonie Marcie. Księżna oskarżyła ich o utrzymywanie wróżek. Jan Jerzabek zaklinał się na Boga, że to nieprawda, jednak podczas procesu wyszło na jaw, iż „czarowne ženy”, jak określono je w aktach sprawy, naprawdę przebywały w majątku Jerzabków. Czarownice zdążyły uciec, a Jerzabkom dano rok i sześć tygodni na sprzedaż majątku i opuszczenie granic Księstwa Cieszyńskiego. Zważywszy na spory, jakie księżna często prowadziła z przedstawicielami lokalnej szlachty, proces o czary mógł być zwyczajnie sposobem na pozbycie się niewygodnych szlachciców z księstwa.

Jedynym pewnym procesem o czary, jaki miał miejsce na terenie Księstwa Cieszyńskiego, była sprawa czarownicy Zuzanny Weisner z Mazańcowic i jej pomocnic – Agnieszki Weisner, niejakiej Ofki, pasterki krów, i Marii Schark, pomocnicy domowej. Mieszkańcy oskarżali je o rzucanie uroków na ludzi i bydło, zarzucali im, że czyniły zabiegi magiczne i trudniły się czarami. Zostały one w 1717 roku przyprowadzone przez sołtysa Mazańcowic i towarzyszących mu mieszkańców wioski do Bielska przed oblicze rajców, którzy mieli je osądzić. Z zachowanych źródeł dowiadujemy się, że kobiety rzeczywiście zajmowały się gusłami, gdyż jeszcze przed rozpoczęciem procesu wzajemnie się obwiniały, twierdząc, że były jedynie obserwatorkami, a czarów dopuszczały się inne. Tym samym przyznały się do winy i dokonały swego żywota na torturach w bielskim ratuszu.

To tyle jeżeli chodzi o faktyczne procesy o czary. Inaczej było, kiedy procesowi o czary towarzyszyły pieniądze. W tym miejscu należą się jednak wyjaśnienia. W 1526 roku na tronie Królestwa Czeskiego zasiada Ferdynand I Habsburg. Od tej pory Księstwo Cieszyńskie jako lenno królów czeskich wchodzi w orbitę władzy Habsburgów, choć nadal jeszcze bezpośrednią władzę w księstwie sprawuje lokalna linia Piastów. Oznacza to, że kiedy w 1573 roku wprowadzono w państwie habsburskim ustawę, na mocy której wszystko, co znajdowało się w ziemi niżej niż sięgają korzenie drzew stanowiło własność państwa, to obowiązywała ona również na terenie księstwa jako jednego z krajów koronnych św. Wacława.

I właśnie wydanie tej ustawy było główną przyczyną wszczynania procesów o czary w Księstwie Cieszyńskim. W dawnych czasach kosztowności ukrywano w różnych miejscach. Jedni chowali je w skarpecie, drudzy w bardziej wymyślnych skrytkach w podłogach, ścianach czy nawet belkach stropowych. Niemniej najpowszechniejszym zabiegiem ochronnym przed złodziejami było zakopywanie skarbów. Zdarzało się jednak tak, że kiedy umierał właściciel skarbu, to rodzina zwyczajnie nic nie wiedziała o miejscu jego ukrycia. Pozostawały zatem w ziemi skarby, do których nikt się nie przyznawał i nikt się o nie upominał.

Z biegiem czasu „niczyje” skarby odnajdywali przypadkowi ludzie i skoro nikt się nimi nie interesował i się po nie zgłosił, to zabierali je ze sobą do domu. Gorzej jeżeli jakiś zazdrosny sąsiad podpatrzył takie „pojawienie się skarbu znikąd” i nagłe wzbogacenie się, szczególnie nielubianego, sąsiada. Jak uważano znalezienie zakopanego skarbu było swoistym ewenementem, toteż najbardziej logicznym wytłumaczeniem tego faktu było stwierdzenie, że informacje o nim uzyskał odkrywca od „sił nieczystych” lub za pomocą jakichś czarów. Był to wręcz idealny sposób na to, jak narobić komuś niemałych kłopotów. We wszystkich takich wypadkach wszczynano bowiem regularne procesy sądowe. Występowały w nich równolegle dwa wątki: dążenie do odzyskania dla państwa znalezionych pieniędzy oraz do ukarania czarowników, którzy przez stosowanie czarnej magii mogli ściągnąć na kraj nieszczęście.

W źródłach najbardziej znanym procesem o czary z wątkiem finansowym w tle jest ten z 1686 roku. Sprawę wszczął ówczesny regent Księstwa Cieszyńskiego o nazwisku Schimonski. Dotyczyła poddanego Komory Cieszyńskiej, chłopa Jerzego Saka, jego żony i pasterki. Znaleźli oni w źródle wody cynowy dzban wypełniony złotymi monetami. Najpewniej woda zmyła warstwę ziemi, którą ów dzban był przysypany. Pasterka, pojąc w polnym źródle bydło, dostrzegła wystający z ziemi przedmiot. Zawiadomiła o tym swych gospodarzy, a ci wydobyli dzban. Gdy wieść o znalezisku dotarła do władz, uwięziono ich. Sak oddał wtedy dzban, utrzymując uparcie, że niczego w nim nie znalazł. Według urzędników jednak wewnątrz były ślady wskazujące na obecność złota. Wszystkie trzy osoby poddano więc „zaostrzonemu badaniu”, czyli dla postrachu pokazano im narzędzia tortur. Mimo to nadal twierdzili uparcie, że złota w środku nigdy nie było. Zwrócił się zatem regent księstwa o pomoc w tej sprawie do Wrocławia, gdzie Stany Śląskie miały mu pomóc. Urzędnicy wrocławscy zalecili, żeby trzymać więźniów dalej pod kluczem. Należało przede wszystkim sprawdzić, czy nie mają oni zdolności różdżkarskich, które pozwalają odnajdywać ukryte w ziemi skarby. Polecono dać Sakowi różdżkę. Ten wnet uchwycił szansę ratunku; posługując się różdżką, wskazał w obrębie cieszyńskiego zamku trzy miejsca, w których miały się znajdować zakopane skarby. Ucieszony regent cieszyński „użyczył go” po sąsiedzku do Opawy, aby i tamtejsze władze mogły swe skarby odnaleźć. Stany Śląskie, interesując się żywo dalszym przebiegiem sprawy, nakazały we wskazanych przez Saka miejscach rozkopać ziemię i prowadzić poszukiwania. Nie dały one żadnych wyników, ale przyprowadzony z więzienia Sak nie stracił pewności siebie i oświadczył, że skarby istnieją na pewno, lecz przed ludzkimi oczyma zostały utajone przez złe duchy. Aby je odpędzić, należy zastosować szczególnie silny amulet, który można uzyskać od czarownicy mieszkającej za opawskim ratuszem. Po amulet ten gotów jest udać się do Opawy. Regent, kompletnie już obałamucony, przystał na jego propozycję. Sak przyrzekł, że w każdej chwili będzie do jego dyspozycji. Nie czekając jednak dłużej na powrót regenta, natychmiast uciekł wraz z żoną na Węgry, a tam przenosił się z miejsca na miejsce, aby nie wpaść w ręce żadnej władzy.

Inny proces z 1689 roku opisuje z kolei sprawę niejakiej Marianny Mniszkowej z Żywca, będącej wówczas służącą w domu pana Wilhelma Lehmanna ze Skoczowa. Znalazła ona w Międzyświeciu przy drodze, na gruncie należącym do pana Juliusza Skoczowskiego z Kojkowic, zakopany kocioł z dukatami. Kocioł ten pomagał jej wydobyć Adam Otipka, poddany chłop Juliusza Skoczowskiego. W niespełna miesiąc później dwaj synowie poddanego pana Jana Tschammera z Iskrzyczyna, Jerzy i Jakub Kostkowie, wespół z tkaczem płótna Wacławem Bayerem, znaleźli w Hermanicach, na gruncie pana Adama Marklowskiego, również kocioł z dukatami. Kocioł ten ukryty był pod wielką kupą kamieni, dukaty przykryte z góry kamiennym śrutem. Rzekomo był to ten sam skarb, który wcześniej odkryła Mniszkowa. Wszystkich znalazców schwytano i uwięziono, poddając przesłuchaniu. Mniszkowa w strachu oddała trzecią część znalezionych w Międzyświeciu pieniędzy, mężczyźni zaś zaparli się, jakoby cokolwiek znaleźli. Właściciele Międzyświecia i Iskrzyczyna, pod których jurysdykcję chłopi ci należeli, uwięzili ich, wszystkim jednak udało się uciec. Pomógł im w tym Grochala, poddany Komory Cieszyńskiej. Wkrótce jednak odnaleziono ich ponownie w jednej ze wsi należącej do Komory Cieszyńskiej i uwięziono, poddając kolejnym przesłuchaniom. Urzędników interesowało, w jaki sposób odnaleźli oni miejsce ukrycia skarbu i czy przypadkiem nie używali w tym celu czarów. Przyznali się wtedy, że posługiwali się w tym celu trzema rodzajami różdżek: świecy z wosku uzyskanego od młodych pszczół, które się trzykrotnie w ciągu roku wyroiły, święconej wody oraz noża zrobionego z żelaznego haka szubienicy, na której powieszono człowieka – nóż ten musiał być wykonany w Wielki Piątek, podczas nabożeństwa pasyjnego.

Mężczyzn uwięziono, ale Mniszkową trzeba było przebadać pod kątem tego, czy jest czarownicą czy też nie. W tym celu przesłuchano cały krąg osób, które ją znały i się z nią spotykały: jej chlebodawców Lehmanów, sąsiadki i mężczyzn, którzy wraz z nią wykopywali skarby. Wszystkie zeznania skrupulatnie spisano, toteż dziś możemy dokładniej przyjrzeć się tej sprawie.

Judyta Lehmanowa zeznała, że Mniszkowa prosiła ją o wolny dzień, aby mogła udać się do książęcego lasu w celu wykopania ukrytych tam pieniędzy. Obiecała podarować ich część swej gospodyni. Zapytana, skąd umie wyszukiwać ukryte skarby, powiedziała, że miała babkę, która dobrze się na tym znała. Lehmanowa nie obciążała poza tym swej służącej, twierdziła, że zachowywała się ona „normalnie”, jedynie miała jej trochę za złe, że czasami nie chciała jeść tego, co gospodyni ugotowała, a kupowała sobie ciepłe bułki i inne smakołyki, i popijała je piwem.

Mniej wyrozumiałe okazały się skoczowskie kumoszki, które wyciągnęły na jaw sprawę wianka Zuzanny Lehman, córki Judyty Lehmanowej. Otóż córka gospodarzy, Zuzanna, zakopała w kącie przydomowego ogródka swój dziewiczy wianek. Mniszkowej powiedziała o tym przyjaciółka dziewczyny. Mniszkowa postanowiła wieniec wykopać i użyć do swoich czarów (dziewictwo w magii posiadało wówczas bardzo wysoką cenę). Z zamysłu wykopania wieńca zwierzyła się swej sąsiadce, która miała jej w tym pomóc; nie przyznała się jednak, dla jakich celów chce to uczynić, lecz powiedziała, że prosiła ją o to matka Zuzanny, jej gospodyni. Do kopania przystępowano trzykrotnie. Pierwszej nocy Mniszkowa popatrzyła na gwiazdy i uznała, że nadszedł właściwy czas. Kiedy jednak wieniec wydobyto, powstał nagły huragan, niebo zachmurzyło się i gwiazdy przestały być widoczne. Mniszkowa szybko położyła wieniec z powrotem i przykryła go ziemią. Przy drugiej próbie, kiedy przekradły się do ogrodu, ziemia zaczęła drżeć; podczas trzeciej bytności w tym miejscu Mniszkowa wyciągnęła jakiś nóż, wbiła go w ramę okienną, wieniec zakopany był bowiem pod oknem i wtedy nareszcie mogła go zabrać. Jednak w chwili, gdy podnosiła go z ziemi, zerwała się gwałtowna wichura. Towarzyszka jej bardzo się wystraszyła, Mniszkowa powiedziała jej jednak „nie bój się, ty stara babo, tylko się przeżegnaj”. Z uschniętych kwiatów i gałązek tego wieńca Mniszkowa zrobiła wiązankę, którą przewiązała końskim włosiem.

Inna sąsiadka opowiadała, że Mniszkowa chwaliła się, iż potrafi odnaleźć złoto za pomocą różdżki. Zaprosiła ją więc do swego obejścia, aby je przebadała. Mniszkowa miała rzekomo odkryć złoto w murach piwnicy. Zażądała pachołka do rozebrania tych murów, dużą ilość cegły usunięto, ale nie dało to żadnych rezultatów. Aby nie niszczyć muru dalej, sąsiadka zrezygnowała z poszukiwań.

Bardzo obciążająco dla Mniszkowej zeznawali współoskarżeni mężczyźni. Jan Kostka i Wacław Bayer twierdzili, jakoby mówiła im, że zna kunszt patrzenia w głąb ziemi i czytania myśli ludzkich. Jej wspólnik z Międzyświecia, Adam Otipka, powiedział, że Mniszkowa obiecała mu, że spowoduje, iż złodziej, który ukradł mu przędzę, przyniesie ją z powrotem i położy na stole. Pachołek pana Marklowskiego, Adam Gorzelczany, utrzymywał, jakoby przy wydobywaniu pieniędzy w Hermanicach Mniszkowa rozmawiała z diabłem. Podał jeszcze, że złota poszukiwali również w przysiółku Cisownicy, w Równi. Scenę tę opisywał dość szczegółowo. Było to pod wieczór, Mniszkowa leżała na brzuchu z głową zwisającą nad wykopaną jamą i przemawiała do diabła. Obiecywała mu czarnego kozła, czarnego konia, czarnego koguta i siebie samą. Mówiła po naszemu, lecz diabeł jej nie odpowiadał.

Mniszkowa wszystkim tym zeznaniom zaprzeczała, twierdziła również, podobnie jak Kostkowie, że w Hermanicach żadnego złota nie znaleźli. Kiedy sąd, nie mogąc się połapać w gęstwinie sprzecznych zeznań, postanowił dojść prawdy drogą tortur i zapowiedział oddanie wszystkich oskarżonych katu, Mniszkowa upadła na kolana i odwołała wszystko, co kiedykolwiek na temat czarowania mówiła. Sąd w Skoczowie po przesłuchaniu świadków uznał swe trudne zadanie za wypełnione i z ulgą odesłał sprawę do sądu miejskiego w Cieszynie. Cieszyn był stolicą Księstwa Cieszyńskiego i siedzibą jego władz. Tu jednak również nie bardzo wiedziano, co robić dalej. Ponieważ procesem tym zainteresowane były przede wszystkim władze skarbowe, kompetentny ich przedstawiciel z Wrocławia przekazał do Cieszyna decyzję sądowych władz prowincji śląskiej: Mniszkową uznaje się winną wszystkich podanych w protokole czarów, a ponadto tego, że w mieszkaniu Otipki lała wosk na wodę i stąd dowiedziała się, jak odnaleźć skarb w Międzyświeciu. Ponadto posługiwała się zaczarowanym nożem do ziół, którym poprzednio odcięto pępowinę noworodka, oraz odczytywała z kartki, którą później podarła, jakieś tajemne modlitwy i wersety. Ponieważ zaś wszyscy oskarżeni zaprzeczają odnalezieniu skarbów i nie chcą ich państwu oddać, należy poddać ich torturom I stopnia, a gdyby i to nie pomogło, należy ich ukarać za niedozwolone poszukiwanie złota.

Na tym proces się zakończył. W efekcie Mniszkową wychłostano potrójnymi rózgami pod pręgierzem miejskim w Cieszynie i wygnano poza granice Księstwa Cieszyńskiego.

Choć współczesnemu człowiekowi wiara w czary może się wydawać czymś śmiesznym, to zastanówmy się, ile razy z lękiem mówimy o piątku trzynastego, ilekroć wystrzegamy się podawania ręki przez próg lub odpukujemy w niemalowane. Choć większość procesów o czary w Księstwie Cieszyńskim toczyło się ze zwykłej ludzkiej zawiści, to myślenie magiczne dotyczy każdego z nas. Magia jako taka jest tak głęboko wpisana w naszą kulturę, że często nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Dokładnie tacy sami byli nasi przodkowie i śmiało można powiedzieć, że zmienia się jedynie otaczający nas świat, ale człowiek pozostaje w swych zachowaniach niezmienny. Po dziś dzień ludzie z zazdrości o to, że drugiemu lepiej się powodzi potrafią przysporzyć niemałych kłopotów...